Ho Chi Minh i Vung Tau
"Ale Sajgon!" - tak zaczyna się większość relacji z miasta zwanego obecnie Ho Chi Minh, a wcześniej właśnie Sajgon. Jego nazwa to synonim chaosu, więc wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Uznaliśmy, że będzie to po prostu kolejne wielkie, zatłoczone i pełne skuterów miasto i mieliśmy rację. Zła sława, jaką cieszy się to miasto wśród turystów jest według nas całkiem uzasadniona, bo już chwilę po przyjeździe trafiliśmy na taksówkarza, który chciał nas oszukać.
Na zwiedzanie Sajgonu przeznaczyliśmy tylko jeden dzień. Postanowiliśmy nie spędzać go na bieganiu od zabytku do zabytku, ale na spokojnym spacerze po parkach i placach zabaw, których - ku naszemu zaskoczeniu - jest tam całkiem sporo. Z zabytków odwiedziliśmy właściwie tylko katedrę katolicką i stary budynek poczty. Nie zrobiły one na nas zbyt wielkiego wrażenia. Odwiedziliśmy też dzielnicę backpackersów w poszukiwaniu kawy z jajkiem. Na koniec poszliśmy na wieczorny spacer nad rzeką, a już następnego ranka uciekliśmy na wybrzeże do miasta Vung Tau.
Nie obyło się bez niespodzianek, bo kiedy dotarliśmy do Vung Tau, okazało się, że zarezerwowaliśmy hotel nie tam, gdzie chcieliśmy, a ok. 40 km dalej. Musieliśmy więc znaleźć jakieś inne miejsce noclegowe. Potem okazało się, że jest ono przy tzw. tylnej plaży, czyli tej nieturystycznej, lecz popularnej wśród Wietnamczyków. Nie przeszkadzało nam to i dziarsko ruszyliśmy na plażę z zamiarem kąpieli w morzu. Niestety zastaliśmy tam duże fale, bardzo silny wiatr i czerwoną flagę.
Następnego dnia poszliśmy więc na basen i to był świetny pomysł.
Popływać w morzu udało nam się dopiero dzień później o zachodzie słońca, kiedy dotarliśmy na turystyczną, przednią plażę. Plaża jest bardzo mała, a w niedzielę chętnych na kąpiel było bardzo dużo. Nam to jednak nie przeszkadzało. Szczególnie Lucynce tak się spodobało pływanie, że nie chciała wyjść z wody nawet po zmroku.
Nad miastem góruje 32-metrowa figura Jezusa, która jest celem pielgrzymek miejscowych katolików. My również postanowiliśmy wdrapać się po ośmiuset schodach na szczyt wzgórza Nho. Mieliśmy w planie wejść jeszcze wyżej - na ramiona Jezusa. Zadowoleni z siebie dotarliśmy na miejsce 10 minut przed przerwą, ale niestety okazało się, że pan pilnujący wejścia do Jezusa ma inaczej ustawiony zegarek. Mimo próśb i tłumaczeń, nie zgodził się nas wpuścić. Lucynce bardzo zależało, żeby zobaczyć Jezusa od środka, więc musieliśmy czekać na wzgórzu 2 godziny, aż wejście będzie możliwe. Po tak długim oczekiwaniu weszliśmy w końcu bardzo wąskimi schodami na górę i przekonaliśmy się, że na ramionach Jezusa jest bardzo ciasno i wietrznie - tak, że nie da się stamtąd nawet spokojnie pooglądać widoków.
Vung Tau to był ostatni przystanek w naszej podróży po Wietnamie. Tym razem bez problemów wsiedliśmy do samolotu, który zabrał nas do Singapuru... Ale o tym będzie w innym poście ;)