Park Narodowy Góry Kinabalu
Najwyższy szczyt Malezji – góra Kinabalu – ma 4095 m wysokości. Żeby na nim stanąć, trzeba przejść bardzo długą i bardzo stromą drogę, więc większość turystów rozbija wspinaczkę na dwa dni. My zrezygnowaliśmy z tej atrakcji, ale na szczęście u podnóża góry również jest kilka szlaków, którymi mogliśmy pochodzić, żeby poczuć klimat dżungli.
Na początku oczywiście poszliśmy do Informacji Turystycznej przy wejściu do Parku Narodowego, żeby zapytać o mapę. Dostaliśmy słabe i niedokładne ksero z pozaznaczanymi szlakami i doradzono nam, że ponieważ jesteśmy z dziećmi, to najlepiej będzie, jeśli pójdziemy tylko do ogrodu botanicznego. My jednak stwierdziliśmy, że błoto i pijawki nie są nam straszne i pochodzimy sobie po prawdziwej dżungli.
Na pierwszy dzień wybraliśmy dwie najdłuższe trasy – Silau-Silau i Kiau View Trail.
Silau-Silau – miła i łatwa ścieżka, więc dobra na początek. To już jednak nie były szlaki jak w Korei, gdzie chodziło się po mostkach. Czasem tylko zdarzały się jakieś zbutwiałe kawałki drewnianych pomostów, a reszta szlaku wiodła głównie przez błoto. Jeszcze nie zdążyliśmy się przyzwyczaić do tutejszej soczyście zielonej gęstwiny, więc na każdym kroku nas ona zachwycała.
Po bardzo przyjemnym Silau-Silau, postanowiliśmy przejść też drugi szlak - Kiau View Trail, z którego teoretycznie można zobaczyć wioskę ludu Kadazan Dusun. Niestety, akurat widoczność była bardzo kiepska, więc żadnej wioski nie zauważyliśmy. Na tym szlaku zrobiło się też trochę trudniej i bardziej stromo. Na dodatek Lucynce znudziło się oglądanie dżungli z nosidła, więc zaczęła biegać i skakać. Baliśmy się, że będzie miała jakiś wypadek, ale tak naprawdę najbliższe spotkanie z glebą zaliczyłam ja ;)
Ponieważ Dorotka nie chodziła zbyt wiele po szlakach, następnego dnia wybraliśmy się jednak do Ogrodu Botanicznego. Tutaj mogła sobie przynajmniej pobiegać po betonowych i drewnianych ścieżkach. Ogród jest niewielki i obejrzenie wszystkich opisanych roślin zajmuje mniej niż godzinę. Potem można wrócić do prawdziwej dżungli. Tego dnia przeszliśmy kilka szlaków – znowu zachwycając się bujną roślinnością, ślizgając się na błocie i starając się uniknąć bliskiego spotkania z pijawkami. Zaopatrzyliśmy się nawet w specjalne skarpetki, tzw. leech socks, które możecie zobaczyć na zdjęciu i które podobno chronią przed tymi „sympatycznymi” zwierzakami.
Po dwóch dniach na szlakach w okolicy Góry Kinabalu, przenieśliśmy się w inne rejony Parku Narodowego – do Poring. Poring to bardzo małe miasteczko, właściwie dziura zabita dechami, ale są tutaj ciepłe źródła, mosty w koronach drzew i szlak do wysokiego na 120 m wodospadu Langanan.
Na terenie ciepłych źródeł jest basen z zimną wodą i wanny, do których można sobie nalać wody o preferowanej temperaturze. Po raz kolejny nie dostosowaliśmy się do lokalnych obyczajów i wybraliśmy się do ciepłych źródeł w strojach kąpielowych. Niewielu miejscowych korzysta z takich wynalazków - raczej kąpią się po prostu w zwykłych ubraniach...
Bardzo blisko ciepłych źródeł znajdują się podwieszane mosty, którymi można przejść się w koronach drzew. Mosty są bardzo wąskie i bardzo się huśtają, kiedy się przez nie idzie. Dorotka wybrała więc bezpieczne miejsce w nosidle, ale Lucynka była zachwycona tą atrakcją do tego stopnia, że przez ostatni mostek biegała w tę i z powrotem.
Szlak do wodospadu Langanan był trudny i męczący, choć miał tylko 3,5 km w jedną stronę. Według opisu w internecie, pierwsze 1,5 km miało być pod górę, a reszta po płaskim. A okazało się, że jest prawie cały czas stromo w górę. Po drodze widzieliśmy mniejszy wodospad, przeprawialiśmy się kilka razy przez rzekę, omijaliśmy powalone drzewa i przechodziliśmy obok jaskini nietoperzy, które ku naszemu zdziwieniu nie spały w dzień. Odległości na szlaku były zaznaczone tak, że nie wiedzieliśmy, ile jeszcze nam zostało do przejścia, a bardzo czekaliśmy na odpoczynek przy wodospadzie. Kiedy usłyszeliśmy potężny huk wody, wiedzieliśmy, że to już blisko. I rzeczywiście - naszym oczom ukazał się piękny widok! Na dodatek na szlaku (tak jak na poprzednich szlakach w Parku Narodowym) nie spotkaliśmy prawie nikogo, więc czuliśmy się, jakby cała dżungla była nasza ;)
W całym Parku Narodowym szlaki są bardzo dobrze oznaczone, a kiedy ścieżka się rozdziela i ma się jakieś wątpliwości, w którą stronę iść, to albo dwie odnogi za chwilę się łączą, albo jedna okazuje się po chwili tak zarośnięta, że nie da się przejść :)
W Parku Narodowym Góry Kinabalu spotkać można przedstawicieli ponad 4500 gatunków flory i fauny, w tym wiele endemicznych, czyli takich, które występują tylko na Borneo. Drzewa w dżungli są ogromne, wysokie na kilkadziesiąt metrów, spod ziemi wystają gigantyczne korzenie, a ścieżki bywają usiane wielkimi liśćmi, co w połączeniu z żyjącymi tutaj mrówkami również w rozmiarze XL oraz 120-metrowym wodospadem, sprawia wrażenie, jakby człowiek się zmniejszył i oglądał świat z zupełnie innej perspektywy.
Lucynce i Dorotce bardzo przypadło do gustu również nasze miejsce noclegowe – na wsi, daleko od wszystkiego z biegającymi wokoło kurami, kogutami, końmi, pasącym się obok bawołem i rybami pływającymi w stawie. A króliki to prawdziwy hit – sami zobaczcie na zdjęciach! :) Do tego atrakcją były banany, papaja i ananas prosto z drzewa, kakaowce za płotem, a u sąsiada kwitnąca raflezja – największy kwiat na świecie, który może osiągać 80-100 cm średnicy. Raflezja rośnie tylko na Borneo i w Indonezji, więc nie mogliśmy przepuścić takiej okazji, choć oczywiście nie ma oglądania za darmo ;)