Kota Kinabalu i Park Narodowy Tunku Abdul Rahman
Kiedy samolot, którym lecieliśmy z Singapuru, zbliżał się do Borneo, nie mogliśmy oderwać wzroku od widoków pod nami. Najpierw podziwialiśmy małe zielone wyspy z piaszczystymi plażami, a potem zobaczyliśmy piękne Borneo – też zielone, z plażami i z ogromną pomarańczową pozakręcaną rzeką. Od razu poczuliśmy, że to będzie niezapomniana przygoda i że spełnimy tutaj nasze kolejne marzenia.
Kilka pierwszych dni spędziliśmy w mieście Kota Kinabalu – stolicy prowincji Sabah. Miasto powitało nas różnymi zapachami, z których najprzyjemniejszym był zapach duriana. Jak się potem okazało, zapach tego kolczastego owocu towarzyszyć nam miał przez całe kolejne dwa tygodnie.
Kota Kinabalu nie wydawało nam się bardzo ciekawe – odwiedziliśmy meczet, bardzo zaśmieconą plażę miejską, byliśmy na targu i na chińskiej uliczce. Ale ponieważ przylecieliśmy na Borneo głównie po to, żeby zobaczyć tutejszą przyrodę, wybraliśmy się na dwie wycieczki – do Kota Kinabalu Wetland Centre i do Parku Narodowego Tunku Abdul Rahman.
Park Narodowy Tunku Abdul Rahman obejmuje pięć małych wysepek – Manukan, Sapi, Gaya, Mamutik i Sulug. Można się na nie dostać z portu promowego w Kota Kinabalu. Od razu przy kupowaniu biletu trzeba powiedzieć, na które wyspy chce się płynąć - my wybraliśmy Sapi i Manukan. Na obu powitały nas kolorowe rybki w krystalicznie czystej wodzie i piękne piaszczyste plaże. Dziewczynkom tak się podobało pływanie w morzu, że na spacer po dżungli zostało nam naprawdę mało czasu. Mieliśmy jednak jakiś przedsmak tego, co nas czeka w kolejnych dniach – przedzieranie się przez zarośnięte ścieżki i pajęczyny ;) Szkoda, że ostatnie łódki do Kota Kinabalu odpływają już o 16:00, bo wyspy są tak piękne, że chciałoby się zostać na nich dłużej...
W granicach miasta utworzono Kota Kinabalu Wetland Centre, które obejmuje 24 hektary mokradeł. Chodząc po drewnianych pomostach, można wypatrywać tutaj dzikich zwierząt. Cały szlak ma 1,4 km, więc nie jest długi ani trudny. Nam udało się zobaczyć węża, kraby i makaki. Liczyliśmy na to, że spotkamy więcej zwierzaków, ale mieliśmy problemy z dotarciem na miejsce i przez to byliśmy tam koło południa, czyli w porze, kiedy są one mało aktywne.
Żeby jednak nie było tylko przyrodniczo, wybraliśmy się również na wydarzenie kulturalne, związane z obchodami Chińskiego Nowego Roku. W tutejszej hali sportowej odbywa się co roku Festiwal Tańczących Lwów, Jednorożców i Smoków. Było bardzo głośno, kolorowo, a Lucynka i Dorotka patrzyły jak zaczarowane na tańczących przebierańców.
W Kota Kinabalu udało nam się też w końcu znaleźć kocią kawiarnię, do której mogliśmy wejść z dziećmi. Dziewczynki były z tego powodu bardzo szczęśliwe, bo tęsknią za naszą Grzanką. Kawiarnia Pet Paradise jest bardzo ładnie urządzona, a wszystkie koty wyglądają na rasowe. Na początku niestety żaden z nich nie chciał się z nami bawić, a ożywiły się dopiero niedługo przed tym, jak musieliśmy wyjść (nie chcieliśmy płacić za kolejną godzinę). W kawiarni połowa menu (w tym kawa) była niedostępna, więc ogólnie całą wyprawę do kociej kawiarni oceniamy średnio.
Jeśli chodzi o jedzenie, to znaleźliśmy dwa świetne miejsca, do których wracaliśmy po kilka razy. Pierwsze to restauracja meksykańska El Centro - bardzo turystyczna, w której nie widzieliśmy żadnego lokalsa (oprócz obsługi). Lucynka była zachwycona tortillą z serem i pomidorem do tego stopnia, że chciała się żywić tylko tym daniem przez cały nasz pobyt w Kota Kinabalu. Mnie podobało się bardziej w restauracji indyjskiej Sri Latha Curry House, gdzie jedzenie podawane jest na liściach bananowca, jest bardzo tanie i smaczne, a przy okazji można podejrzeć, jak przygotowuje się samosy.