Podróżujemy po Azji z dziećmi

Tak, jak pisałam ostatnio, od przyjazdu do Korei śpimy w różnych dziwnych godzinach. Wczoraj na przykład Lucynka zasnęła wieczorem, ale ok. 23 obudziła się wyspana. A Dorotka jeszcze nawet nie miała w planach położenia się do łóżka.

Był to zatem idealny moment na nocne zwiedzanie. Myśleliśmy o tym, żeby jechać na Nocny Market Namdaemun. Ostatecznie jednak wybraliśmy się na spacer po naszej dzielnicy - głównie w poszukiwaniu czegoś smacznego do jedzenia.

Znaleźliśmy stragan z przysmakami i z pomocą translatora dowiedzieliśmy się, co jest wegetariańskie. Przeszliśmy do tego trochę nieufnie po wpadce sprzed kilku dni, kiedy bułka z warzywami okazała się bułką z warzywami i wołowiną, bułka z ziemniakami - bułką z ziemniakami i szynką, a zwykły chleb - chlebem z cukrem.

Tym razem mieliśmy szczęście i trafiliśmy na makaron ryżowy z wodorostami w panierce. Nie mogło jednak być tak dobrze. Przecież dzień bez wpadki to dzień stracony :) Adamowi zachciało się cydra. Niestety, napój, który miał być cydrem i według sprzedawcy miał 2% alkoholu, okazał się zupełnie czymś innym. Tym sposobem Adam całkiem niechcący poznał smak koreańskiego wódkopodobnego napoju o nazwie soju. Mnie wystarczył zapach. A że zamiast 2% alkoholu było 20%? Widocznie w Korei to nie ma znaczenia ;)

Dzisiaj dotarliśmy na Nocny Market Namdaemun, który jest jedną z turystycznych atrakcji Seulu. Na straganach i w sklepach, które są czynne teoretycznie całą dobę (a praktycznie dzisiaj o 21:00 już większość była zamknięta), można kupić ubrania, zabawki, pamiątki, no i oczywiście to, po co przyjechaliśmy my, czyli jedzenie :) Dzięki temu, że miejsce często odwiedzają turyści, można w miarę bez problemu dogadać się ze sprzedawcami po angielsku. Uff, nareszcie mogliśmy dowiedzieć się, co właściwie nam proponują. Wybraliśmy gimbab (czyli koreańskie sushi), pierogi z makaronem ryżowym i warzywami oraz naleśnik z porem.

Ale... czy ja już pisałam, że dzień bez wpadki to dzień stracony? No właśnie. Na koniec wizyty na Nocnym Markecie postanowiłam kupić pomidory. Były takie jakieś dziwne, pomarańczowe, ale cóż - pomidor to pomidor przecież. A jednak nie. Okazało się, że kupiłam owoce kaki.

Dodaj komentarz