Podróżujemy po Azji z dziećmi

Na Tajwanie spędziliśmy prawie miesiąc i ciężko było nam stamtąd wyjechać. Nie, wcale nie dlatego, że tak bardzo nam się podobało. Raczej z powodu formalności, które trzeba było załatwić przed wjazdem do Wietnamu.

Po pierwsze - wiza. Trochę się zagapiliśmy i nie złożyliśmy wniosku o wizę wcześniej. Nie wiem, czemu, bo to bardzo proste i można to zrobić przez Internet. No ale się zagapiliśmy i wniosek złożyliśmy 3 dni robocze przed planowanym wylotem do Hanoi (a wyrobienie wizy zajmuje podobno od 2 do 5 dni roboczych). Na dodatek nasze zdjęcia, które na taką okoliczność wieźliśmy z Polski, zginęły w niewyjaśnionych okoliczn0ściach gdzieś w Japonii, więc zrobiliśmy sobie zdjęcia telefonem na tle białej ściany w hotelowym pokoju. Nie byliśmy pewni, czy takie zdjęcia zostaną zaakceptowane. Ale udało się. Wylot planowaliśmy na czwartek, a w środę po południu dostaliśmy maile, że mamy wizę, uff :)

Na lotnisku w Tajpej czekała nas jednak niespodzianka. Okazało się, że nie możemy wsiąść do samolotu, jeśli nie mamy biletów wyjazdowych z Wietnamu. Mieliśmy więc 20 minut, żeby kupić bilety przez internet, który jak na złość akurat nie chciał działać. Ostatecznie kupno biletów trwało o 5 minut za długo i nie były to bilety, które chcieliśmy, ale najważniejsze, że pozwolono nam wsiąść do samolotu, co uczyniliśmy w ostatniej chwili i tylko dzięki temu, że do kontroli bezpieczeństwa przepuszczono nas bez kolejki.

Lot minął bez problemu i nawet Dorotka dostała pasy bezpieczeństwa, co nas trochę zdziwiło. Na lotnisku znaleźliśmy bankomat, w którym zadziałała nasza karta i w ten sposób zostaliśmy milionerami ;) Milion wietnamskich dongów to ok. 160 zł.

Z lotniska dojechaliśmy autobusem do centrum Hanoi, a później musieliśmy pieszo dotrzeć do hostelu na Starym Mieście. Brzmi prosto, ale okazało się to nie lada wyzwaniem, bo oczywiście chodniki zastawione są straganami, skuterami, malutkimi stoliczkami restauracji, ewentualnie zasypane śmieciami. Trzeba więc iść jezdnią, a tam płynie nieprzerwany potok trąbiących skuterów, samochodów, czasem też tuk-tuków i rowerów. Nie obowiązują tu żadne zasady, co szczególnie utrudnia przechodzenie przez ulice. Idzie się slalomem między pojazdami, których kierowcy ani myślą choćby zwolnić.

A kiedy dotarliśmy do hostelu, czuliśmy się, jakbyśmy weszli do innego świata. Wszystkie hałasy zostały za drzwiami, nagle zrobiło się cicho i spokojnie. Zwłaszcza, że okno naszego pokoju wychodzi prosto na ścianę kolejnego budynku, więc ani dźwięki, ani światło tutaj nie dociera.

Na powitanie z Wietnamem musiałam się też pożegnać z zębem, który po leczeniu kanałowym jeszcze w Polsce miał wytrzymać kolejne 10 lat. No cóż - nie wytrzymał. Dentysta w Wietnamie - to może budzić niepokój. Na szczęście kolega Adama, który jest Wietnamczykiem, polecił mi miejsce, gdzie wszyscy mówią po angielsku i które jest chyba bardziej dla obcokrajowców, niż dla lokalsów. Wizyta prawie niczym nie różniła się od wizyty u dentysty w Polsce. Oprócz tego, że przed wejściem do gabinetu trzeba zmienić buty na klapeczki (ale to jest ogólnie azjatycki zwyczaj, że trzeba zdejmować/zmieniać buty). No i w Wietnamie wizyta u dentysty (nawet tego "turystycznego") jest tańsza niż w Polsce. Zapłaciłam za tą przyjemność okrągły milion dongów. Lekarstwa też nie są drogie, więc jeśli będziecie w Wietnamie i potrzebna Wam będzie wizyta u dentysty, to nie macie się czego bać :)

Dodaj komentarz