Podróżujemy po Azji z dziećmi

Znacie to uczucie, kiedy czytacie albo słyszycie o jakimś miejscu, patrzycie na jakieś zdjęcie i od razu wiecie, że chcecie tam jechać? A do tego jeszcze Wasz towarzysz podróży czyta/widzi/słyszy to samo i też myśli, że to dobry pomysł? :) Tak było z naszą dwudniową wycieczką rowerową. W czasie lotu do Azji, oboje z Adamem przeglądaliśmy gazetki pokładowe i przeczytaliśmy artykuł o trasie rowerowej Shimanami Kaido. Jest to otwarta w 1999 roku 80-kilometrowa trasa, która łączy wyspę Honsiu z wyspą Sikoku, po drodze biegnąc przez sześć małych wysepek należących do archipelagu Geiyo - Mukaishimę, Innoshimę, Ikuchijimę, Omishimę, Hakatajimę i Oshimę.

Uznaliśmy, że taka wycieczka rowerowa to ciekawy pomysł na spędzenie kilku dni. Potem musieliśmy zorganizować noclegi i zarezerwować rowery z fotelikami. Wypożyczalni w tym regionie jest mnóstwo, ale rowery z fotelikami dla dzieci udało nam się namierzyć tylko w jednej z nich. Zarezerwowaliśmy je więc i już nie mogliśmy się doczekać wycieczki. Z Kioto wysłaliśmy naszą walizkę od razu do Hiroszimy, zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyliśmy do Imabari.

Po drodze odwiedziliśmy jeszcze miasto Himeji z pięknym zamkiem i ogrodem samurajów.

W Imabari udaliśmy się do wypożyczalni rowerów przy dworcu kolejowym. Wprawdzie wiedzieliśmy, że rowery nie będą z najwyższej półki, ale to, co zobaczyliśmy na miejscu, trochę nas zaskoczyło. Pojazdy, które miały być naszym środkiem transportu przez kolejne dwa dni i kilkadziesiąt kilometrów, były z lekka zardzewiałe i nie prezentowały się najlepiej. Ale nie o wygląd przecież chodzi... Okazało się jednak, że kiedy jadę na rowerze, pedałując, kolano mam prawie pod brodą, a stopą zahaczam o podłoże. Do tego tylko trzy przerzutki, hamulce, które miały tylko opcję hamowania nożnego (czyli ręczne prawie nie działały, a hamować musiałam stając nogami na podłożu) i nadzwyczaj skrętna kierownica. Koszyczki na bagaż, w których nie mieściły się nasze plecaki oraz za duży kask dla Dorotki, a także jej protesty przeciwko siedzeniu w foteliku (nigdy wcześniej w takim nie siedziała - dotychczas jeździła tylko w przyczepce), sprawiły, że miałam ochotę powiedzieć: "Pinkolę, nie jadę". Rowery były już jednak opłacone, a my nie mieliśmy pomysłu, co moglibyśmy robić przez dwa dni w okolicy, do której przecież przyjechaliśmy pojeździć na rowerach. Dlatego powiedziałam jednak: "Jakoś to będzie". No i jakoś było :)

Ostatecznie fotelik Dorotki pełnił funkcję bagażnika, a ona sama wylądowała na moich plecach w nosidle. Tutaj nikogo nie dziwi wożenie dziecka w ten sposób na rowerze, choć w Polsce pewnie byłoby to nie do pomyślenia. Jednak dzięki temu rozwiązaniu w ogóle mogliśmy wyruszyć w trasę.

Trasa jest stosunkowo łatwa i bardzo dobrze oznaczona. Nie ma zbyt wielu stromych podjazdów - raczej łagodne, ale długie. Najtrudniejsze to te prowadzące na mosty. Ale nagrodą za wjechanie na górę są piękne widoki na Japońskie Morze Wewnętrzne oraz długie zjazdy :) Oprócz przepięknych widoków podczas jazdy między wyspami oraz na wybrzeżu, niestety wyspy nie oferują zbyt wielu atrakcji. No chyba, że za atrakcję uznamy oglądanie "zwykłej" Japonii - zupełnie innej, niż Tokio czy Kioto. Takiej trochę zarośniętej, trochę zardzewiałej i trochę zakurzonej. Z żurawiami brodzącymi w błocie, polami kapusty oraz sadami mandarynkowymi i cytrynowymi. Te ostatnie właściwie były dla nas atrakcją, bo znowu żywiliśmy się kilogramami mandarynek. Korzystaliśmy nawet ze specjalnych mandarynkomatów :)

Z lokalnych cytrusów robi się pyszne słodycze i lody, których oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić. Szczególnie, że Dorotka właśnie skończyła 18 miesięcy, a przecież każda okazja jest dobra do świętowania :) Znaleźliśmy również spokojną plażę, na której mogliśmy pozbierać muszelki, a niektórzy z nas nawet moczyli nogi w morzu, które było zaskakująco ciepłe.

Drugiego dnia po południu wszyscy mieliśmy już trochę dość naszych zdezelowanych rumaków. Zmęczyły nas też tereny przemysłowe, przez które czasami musieliśmy przejeżdżać. A Lucynka pytała, dlaczego ciągle jeździmy przez ten most i tą samą drogą. Oczywiście to za każdym razem był inny most i inna droga, ale widocznie wszystko tutaj wyglądało podobnie :)

Ostatecznie przejechaliśmy chyba prawie 100 km (ok. 80 km szlakiem + 16 km do miejsca noclegowego), dotarliśmy do Onomichi i byliśmy z siebie naprawdę dumni, bo nie było to łatwe zadanie.

Jeśli mielibyście ochotę zboczyć z utartych turystycznych tras, poczuć się jak odkrywcy i wybrać się naszymi śladami, to zaplanujcie sobie trochę więcej czasu na tą wycieczkę, żeby przez wyspy jeździć dłuższymi, bardziej widokowymi trasami - te krótsze biegną zdecydowanie zbyt blisko autostrady. Ci, którzy wybierają się bez dzieci, nie muszą wcześniej rezerwować rowerów, bo w wypożyczalniach jest ich tyle, że na pewno nie zabraknie. A z dziećmi, no cóż, może uda Wam się jakoś lepiej trafić i wypożyczyć dopasowane do Waszych potrzeb pojazdy. Nam się nie udało i to był główny minus tej wycieczki.

W Onomichi wybraliśmy się do świątyni Senkoji na wzgórzu oraz na Aleję Kotów, na której nie spotkaliśmy ani jednego kota i którą Lucynka przemianowała na Aleję Motyli, a potem musieliśmy już zmykać na Hello Kitty Shinkansen, który miał zabrać nas do Hiroszimy.

Dodaj komentarz