Podróżujemy po Azji z dziećmi

Kuchnia koreańska opiera się głównie na ryżu w różnych formach (ryż gotowany, nudle, ciastka ryżowe), ograniczonym repertuarze warzyw (różne rzepy, kapusty, kiełki kukurydzy, marchew), tofu, mięsie, rybach i owocach morza. Do tego dodaje się dużo ostrych przypraw i gotowe. Na stole, oprócz głównego dania, ląduje zawsze kilka małych talerzyków z przystawkami, wśród których stałym punktem programu jest kimchi, czyli fermentowane warzywa (najczęściej kapusta) w bardzo ostrym sosie.

Najłatwiej dostępnym wegetariańskim daniem jest bibimbap, czyli ryż z warzywami i jajkiem sadzonym. W lepszej wersji jest on podawany w gorącej kamiennej misce, a w gorszej w zwykłym naczyniu. Niestety, zwykle trafialiśmy na wersję drugą.

Potrawą, która ratowała nas przed głodem, były często naleśniki - zwykle ze szczypiorkiem (ale takim niepokrojonym, w całości), albo z liściem kapusty (też w całości).

Wszyscy zajadaliśmy się ze smakiem również różnego rodzaju nudlami, czyli makaronem, podawanym zwykle w wywarze, z warzywami i tofu.

Z jedzeniem, jak ze wszystkim, jest tak, że wiele zależy od chęci osób, z którymi rozmawiasz. Czasem okazywało się, że w menu nie ma nic wegetariańskiego, ale nie ma problemu, żeby coś takiego przygotować. W ten sposób w pierwszy dzień zjedliśmy pyszne smażone nudle z warzywami. Smakowały zupełnie jak w chińskiej restauracji w Polsce :)

Pod koniec naszego pobytu w Korei mieliśmy już trochę dość ciągłego jedzenia bibimbapów i z radością korzystaliśmy z tego, że wyspa Czedżu jest bardzo turystycznym miejscem. Pizza, buritto i quesadilla ucieszyły nas jak nigdy dotąd. Wcześniejsze poszukiwania europejskich smaków nie były zbyt udane. W Seulu, w dzielnicy Gangnam, znaleźliśmy restaurację czeską Na Zdravi, która w menu miała smażony ser. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji do zjedzenia przysmaku Lucynki. Niestety, czekało nas wielkie rozczarowanie, bo smak potrawy został dostosowany do azjatyckich kubków smakowych i ser był zdecydowanie zbyt ostry. Za to czasem ratowali nas Hindusi. W indyjskich restauracjach zawsze znajdzie się coś wege :)

Kiedy planowaliśmy podróż do Azji, liczyliśmy na to, że porządnie sobie pojemy. Tymczasem w Korei okazało się, że często, żeby sobie pojeść, musieliśmy się nieźle nachodzić i nakombinować. Teraz już wiemy, że to nie jest szczególnie przyjazny kraj dla wegetarian. Trochę lepiej jest w większych miastach, gdzie można znaleźć restauracje wegetariańskie/wegańskie. W Seulu odwiedziliśmy dwa takie miejsca - Maji (19, Jahamun-ro 5-gil, Jongno-gu) oraz Oh Se Gae Hyang (4-5 Insa-dong 12-gil, Jongno-gu). W obu obsługa zgodziła się przygotować dla nas posiłek, mimo że dotarliśmy do nich w czasie przerwy w pracy. Jedzenie (wegetariańskie wersje dań kuchni koreańskiej), bardziej smakowało nam w drugiej z nich.

W Busanie zajrzeliśmy do dwóch wegeburgerowni - Kong's Burger (272 Gaya-daero, Jurye-dong, Sasang-gu) oraz MooMoo Burger (90 Gwangbok-ro, Gwangbokdong 1(il)-ga, Jung-gu). Oba lokale okazały się bardzo malutkie, na 2-3 stoliki, a burgery wyglądały nieco inaczej, niż w Europie, ale było smacznie. Niedaleko naszego hotelu znaleźliśmy też wegańską piekarnię Milhanjum (27-2 Jungangdong 3(sam)-ga, Jung-gu), którą bardzo polecam :)

Na wyspie Czedżu, w głównym mieście o tej samej nazwie, na pożegnanie z Koreą odwiedziliśmy wegańską restaurację koreańską Babiboyak (1296-3 Nohyeong-dong), gdzie zjedliśmy bibimbap, zupę sezamową i oczywiście mnóstwo przystawek.

Dwa razy zdarzyło nam się również załapać na darmowy posiłek w buddyjskiej świątyni. Raz był to oczywiście bibimbap, a raz nudle. Tam też pierwszy raz spróbowaliśmy suszonych wodorostów, które tutaj są popularną przekąską. Bardzo nam wszystkim posmakowały.

W naszym koreańskim menu nie mogło zabraknąć również street foodu, czyli jedzenia przygotowywanego na ulicznych straganach. Tutaj się nie zawiedliśmy. Największym hitem okazało się koreańskie sushi, czyli gimbap. W każdej ilości moglibyśmy zjeść też wspomniane wcześniej naleśniki, pierożki z warzywami, gyeran-ppang czyli chleb z jajkiem, smażoną zieloną paprykę albo liście kkaennip w tempurze.

A ponieważ Lucynka zawsze pilnuje, żeby po niesłodkim jedzeniu było też coś słodkiego, spróbowaliśmy też wielu koreańskich słodkości. Te najprostsze to mandarynki (jedne z niewielu dostępnych w Korei owoców), wata cukrowa (która tutaj jest jednak bardziej skomplikowana, niż u nas, bo ma różne kolory, kształty, a nawet czasem przyklejone oczy i nosy ;)) i chleb tostowy podawany z miodem oraz bitą śmietaną. Trochę bardziej nietypowe były hotteoki, czyli smażone na głębokim oleju bułki z ziarnami, serem i miodem oraz bungeoppang – ciastka w kształcie rybek, nadziewane pastą ze słodkiej fasolki, budyniem, czekoladą itp. Najbardziej jednak przypadł nam do gustu patbingsu – bardzo zimny i bardzo duży deser lodowy.

Nie mogło też zabraknąć matchy, którą jest tu bardzo popularna. Nam wszystkim bardzo smakowały: wersja do picia z mlekiem i syropem, matchowe lody i kit katy w zielonej matchowej polewie :)

Dodaj komentarz