Podróżujemy po Azji z dziećmi

Kaohsiung to jedno z największych miast na Tajwanie i pierwsze, które odwiedziliśmy, i które zafundowało nam lekki szok kulturowy, kiedy nasze wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością :)

Już z okien samolotu, lądując na tutejszym lotnisku, zauważyliśmy, że Kaohsiung to bardzo przemysłowe miasto. Również wrażenie zapachowe po wyjściu z samolotu nie było zbyt przyjemne. Oprócz uderzenia gorącego powietrza (30 stopni!), poczuliśmy niestety, że jego jakość nie jest najlepsza. Niby to normalne, bo wszystkie duże miasta w Azji borykają się z problemem smogu, ale do tej pory nigdzie nie czuliśmy tylu spalin i nieprzyjemnych zapachów... Podobno smogowi winne są Chiny (trzeba na kogoś zwalić ;)) i większość zanieczyszczeń przywiewa wiatr właśnie zza Morza Chińskiego. Nie pomagają też na pewno ani wszechobecne skutery i duży ruch uliczny, ani spalarnie śmieci i fabryki znajdujące się w obrębie miasta.

W pierwszy dzień Kaohsiung trochę nas przeraził jakością powietrza, więc kolejnego uciekliśmy na obrzeża miasta, na wzgórze Shoushan, zwane też Małpią Górą. Oczywiście naszym celem było spotkanie z makakami. Myśleliśmy, że aby je spotkać, będziemy musieli choćby wejść na szlak. A okazało się, że już w pobliżu przystanku autobusowego kręcą się małpy :) Po chwili jednak uciekły w szalonym tempie na widok mężczyzny (chyba pracownika pobliskiego ZOO), uzbrojonego w pistolet na kulki. A my powędrowaliśmy w górę leśną ścieżką. Żeby spotkać makaki, nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym - skaczą po drzewach jak szalone, huśtają się na gałęziach i spacerują po tych samych ścieżkach, co ludzie. Miejscowi spacerowicze nie zwracają na nie w ogóle uwagi, ale dla nas to była duża atrakcja. Rozczuliły nas małpie mamy noszące swoje dzieci uczepione brzucha. Obserwowaliśmy, jak nawzajem czyszczą sobie futerka. Ale też trochę niepewnie czuliśmy się, mijając je na ścieżce, bo wiedzieliśmy, że małpy to prawdziwe dzikusy, które potrafią narobić dużo szkód, np. przewracając zaparkowane skutery.

Oprócz małp podczas spaceru wypatrzyliśmy dużą jaszczurkę oraz mnóstwo pięknych motyli.

Jedną z wycieczek poza miasto zaplanowaliśmy też do Muzeum Buddy Fo Guang Shan, o którym czytaliśmy bardzo dużo dobrych opinii. Muzeum składa się z ośmiu pagód i budynku głównego, na którego dachu umieszczono 40-metrową figurę Buddy. Widok jest całkiem ładny, ale niestety w pagodach nie ma zbyt wiele do zobaczenia. Największe zainteresowanie wzbudziła chyba relikwia - rozmnażający się ząb Buddy! Podobno na początku był jeden, a teraz w gablotce jest ich już całkiem sporo :)

Generalnie byliśmy trochę rozczarowani tym miejscem, ale ma ono kilka plusów. Po pierwsze - jest tu cicho i spokojnie, szczególnie w ogrodzie. Po drugie - wszystkie knajpy są tutaj wegetariańskie. I po trzecie - w końcu mogliśmy przeczytać kilka napisanych prostym angielskim historii z życia Buddy i po przerobieniu na jeszcze prostszy polski opowiedzieć je Lucynce. To było bardzo przydatne, bo nasza dociekliwa córka zadaje mnóstwo pytań, a my sami nie umiemy się zbytnio połapać we wszystkich tutejszych religiach i bogach...

Kolejna z największych i najbardziej polecanych atrakcji miasta to Jezioro Lotosu - sztuczny zbiornik wodny o powierzchni 42 hektarów, wokół którego znajduje się ponad 20 świątyń taoistycznych, buddyjskich oraz konfucjańskich. Żeby obejść całe jezioro, potrzebowaliśmy całego dnia. Dziewczynkom bardzo się podobało - może dlatego, że niektóre świątynie wyglądają jak budynki z wesołego miasteczka. Po pobycie w Japonii wszyscy zgadzamy się, że tajwańskie świątynie są trochę szalone - kolorowe, z wielkimi figurami i mnóstwem zdobień.

Spacer wokół jeziora zaczęliśmy od Pagód Smoka i Tygrysa. Weszliśmy paszczą smoka, a wyszliśmy paszczą tygrysa - to podobno przynosi szczęście :)

Jest jeszcze jeden smok, przez którego wnętrze można przejść. Tym razem wchodzi się paszczą, a wychodzi spod ogona ;) Przy świątyni Lucynka i Dorotka długo obserwowały żółwie, których w części jeziora przy świątyni jest mnóstwo.

Ciekawa, choć nieco przerażająca, jest też świątynia taoistycznego boga cesarza Bei-Ji Shien-Tien z jego wielką figurą.

Po spędzeniu całego dnia nad Jeziorem Lotosu, postanowiliśmy jeszcze iść na największy i najbardziej znany z tutejszych nocnych targów, który był w miarę blisko. Kiedy dotarliśmy na Ruifeng Night Market, okazało się, że w poniedziałek większość stoisk jest zamknięta. Na szczęście nie wszystkie, więc zaczęliśmy szukać czegoś smacznego i typowo tajwańskiego. Próbowaliśmy dowiedzieć się, czy w ogóle jest tu coś wege. Po kilku próbach, zakończonych niepowodzeniem, podeszliśmy do kolejnego straganu. Wtedy poczułam ten zapach, który podczas naszego pobytu na Tajwanie co jakiś czas się pojawiał i był po prostu okropny... Spytaliśmy więc sprzedawczyni, czy ma coś wegetariańskiego. A ona odpowiedziała: "Stinky tofu" (śmierdzące tofu). Adam się ucieszył: "Super, właśnie tego chciałem spróbować!", a ja stwierdziłam: "Przecież to okropnie śmierdzi!". Pani nałożyła nam sporą porcję, podziękowaliśmy i usiedliśmy przy prowizorycznym stoliku. Pierwszy kęs należał do Adama, potem spróbowałam ja. I oboje stwierdziliśmy, że nie damy rady tego zjeść.

Dobrze, że kilka straganów dalej znaleźliśmy okonomiyaki. Nawet nie w połowie tak dobre, jak w Japonii, ale było OK :)

Pewnego wieczoru wybraliśmy się też do młodzieżowo-artystycznej dzielnicy - Pier-2 Art District - utworzonej na terenie dawnego dworca kolejowego i części portu. Trafiliśmy akurat na festiwal rockowy Takao Rock, więc oglądaliśmy tutejsze murale przy dźwiękach muzyki na żywo.

W Kaohsiung znajduje się kilka placów zabaw, z których z pewnością miło byłoby skorzystać, gdyby nie smog. Jednak my stwierdziliśmy, że lepiej będzie Lucynkę zabrać do Muzeum Techniki, podczas gdy Dorotka zaplanowała sobie odpoczynkowy dzień w domu.

Muzeum Techniki znajduje się w sześciopiętrowym budynku i jest tu tyle wystaw, że można by spędzić tam cały dzień. O ile zna się język chiński, bo większość eksponatów i eksperymentów opisanych jest tylko w tym języku. My przez 3 godziny zdążyliśmy zobaczyć wystawę dla dzieci - z krzywymi lustrami i eksperymentami muzycznymi, wystawę o gotowaniu - z imitacjami potraw z całego świata, i o kosmosie - z kopią rakiety, lądownika księżycowego i kostiumami astronautów. Trafiliśmy też do małego tajwańskiego miasteczka dla dzieci, gdzie Lucynka jeździła na różowym skuterze, przepuszczała pieszych na światłach, robiła zakupy w lokalnym supermarkecie i myła zęby u dentysty.

Ponieważ ja w Kaohsiung obchodziłam urodziny, a miasto nie przypadło mi za bardzo do gustu, na miejsce świętowania popłynęliśmy promem (z którego Dorotka nie chciała zejść - tak jej się podobało :)) na wyspę Cijin. To też część miasta, ale jest tam plaża i miało być pięknie. Na tutejszej plaży (jak podobno prawie na każdej plaży na Tajwanie) jest szary piasek. Wolelibyśmy, żeby był biały albo żółty, ale nie przeszkodziło nam to w wesołej zabawie :) Obiad zjedliśmy w jednej z tajwańskich knajpek z jedzeniem na wynos (ale nam pozwolono usiąść w środku i skombinowano dla nas stolik i plastikowe taborety), które wyglądają trochę jak świątynie. Potem przenieśliśmy się do lodziarni, żeby spróbować tutejszego przysmaku, czyli tsuabing. Świętowanie było bardzo udane mimo, że usiedliśmy przy stoliku akurat pod wiatrakiem i nie mogłam zdmuchnąć świeczki, bo zdmuchiwał ją za mnie właśnie ten wiatrak ;)

Dorotce tak się spodobało na promie na wyspę Cijin, że postanowiliśmy wybrać się na jeszcze jeden krótki rejs - tym razem po Rzece Miłości (Ai He). Rejs trwał niecałe pół godziny, ale bardzo nam się podobał. Szczególnie przepływanie pod oświetlonymi na kolorowo mostami :) A nasza młodsza córka, gdyby mogła, pływałaby chyba tą łódką cały dzień.

Kaohsiung to pierwsze miasto, jakie odwiedziliśmy na Tajwanie i od razu poczuliśmy, że będzie tu zupełnie inaczej, niż w Japonii i w Korei. Wszystko wskazuje na to, że będzie ciekawie :) Po tygodniu zaczęliśmy przechodzić przez ulicę jak miejscowi i zdarza nam się iść jezdnią nawet, gdy obok jest chodnik. Śmiejemy się więc, że chyba już się przyzwyczailiśmy. Ale smog dalej nam się nie podoba, więc zmodyfikowaliśmy trochę plany, żeby więcej czasu spędzić na wschodnim wybrzeżu, gdzie jest mniej miast i powietrze dużo czystsze.

Dodaj komentarz