Podróżujemy po Azji z dziećmi

Miasto Chiang Mai jest nazywane mekką cyfrowych nomadów i tajskim Kioto. To dziwne połączenie, ale po naszym kilkudniowym pobycie rozumiemy już, co autorzy tych dwóch określeń mają na myśli.

Chiang Mai to mekka cyfrowych nomadów, czyli osób, które pracują zdalnie. Zawdzięcza to chyba klimatyzowanym kawiarniom w stylu zachodnim i ładnemu położeniu wśród gór (których my akurat nie widzieliśmy, bo trafiliśmy na ten czas w roku, kiedy okoliczni rolnicy wypalają pola). Nas jednak jako miejsce do zamieszkania i pracy zdalnej nie przekonał. Może gdybyśmy lubili upał i smog, ale jednak to nie nasze klimaty ;)

A tajskie Kioto? Może pamiętacie, jak pisaliśmy o Kioto, że jest tam mnóstwo świątyń - dosłownie na każdym kroku. W Chiang Mai jest tak samo. Jest najbardziej zatłoczona drewniana Wat Phan Tao. Jest pięknie rzeźbiona (też drewniana) - Wat Lok Molee oraz bardzo stara Wat Phra Singh, w której byliśmy o zachodzie słońca.

Jest Srebrna Świątynia (Wat Sri Suphan), do której nie mogą wchodzić kobiety. Jest Wat Chedi Luang, przy której Lucynka i Dorotka załapały się na malowanie wachlarza, a ja "ukradłam" mnichowi buty. Tą historię znają ci, którzy nas śledzą na Facebooku albo na Instagramie :) Jest też najstarsza w całym mieście Wat Chiang Man z dziesiątkami słoni.

Tutejsze świątynie można by wymieniać chyba w nieskończoność, ale my mieliśmy po pewnym czasie ochotę na inne wrażenia. Oczywiście punktami obowiązkowymi były park Buak Hard z placem zabaw, nocny targ (na którym sprzedaje się m. in. mięso z krokodyla i smażone robaki, ale nie skorzystaliśmy) oraz walking street, czyli deptak z pamiątkami.

Mieliśmy już serdecznie dość upałów, więc wybraliśmy się na lodowisko do centrum handlowego  Central Festival. Liczyliśmy na to, że dzieciom też uda się pojeździć, ale niestety w wypożyczalni nie było tak małych łyżew. Dlatego tylko Adam jeździł, a my kibicowałyśmy z pobliskiego placu zabaw.

Nieco rozczarowujące było według nas Muzeum Górskich Plemion. Główny budynek ma cztery piętra, ale wystawa na dwóch z nich jest w całości w języku tajskim. Obejrzeliśmy jednak ciekawy film o plemionach zamieszkujących północną Tajlandię i jedno ciekawe piętro ze strojami, narzędziami, zabawkami itp. Żałowaliśmy, że muzeum nie jest bardziej interaktywne i nie można np. zagrać w gry, które były pokazane na filmie. Do muzeum należy też skansen, w którym można obejrzeć, jak mieszkają członkowie poszczególnych plemion. Tutaj też widzieliśmy niewykorzystany potencjał tego miejsca, bo nie działo się tam zupełnie nic, a wnętrz domów nie dało się nawet obejrzeć, bo było w nich po prostu za ciemno.

W końcu udało nam się też dotrzeć do szkoły gotowania. Myśleliśmy o tym już od jakiegoś czasu, ale nie byliśmy pewni, czy z dziećmi to dobry pomysł. Stwierdziliśmy jednak, że jeśli nie spróbujemy, to się nie dowiemy, więc wybraliśmy szkołę gotowania Sammy's Organic Thai Cooking School i pojechaliśmy poza Chiang Mai, na tajską wieś, żeby spędzić miły dzień wśród palm kokosowych i pól ryżowych. Lucynka trochę pomagała w gotowaniu, Dorotka trochę patrzyła, a resztę czasu spędziły na zabawie. My w tym czasie uczyliśmy się gotować tajskie przysmaki, które wyszły nam naprawdę smacznie. Na pamiątkę dostaliśmy książkę z przepisami, więc myślę, że nasze domowe menu się wzbogaci o te wszystkie spring rolle, curry i mango sticky rice. Oczywiście w spolszczonej wersji, bo niektórych składników raczej nie uda nam się znaleźć.

A skoro jesteśmy przy sprawach kulinarnych, to w Chiang Mai w końcu udało nam się znaleźć coś, za czym już od jakiegoś czasu tęskniliśmy - parówki sojowe! :) Gdyby ktoś z Was był również w okolicy i poczuł nagłą chęć zjedzenia czegoś dobrego wegańskiego, to polecamy restaurację Vegan Heaven (44/6 Loi Kroh Rd) :)

Dodaj komentarz